niedziela, 9 grudnia 2012

Auć!

Tak więc zaczęłam ćwiczyć. Patrzyć na nagranie, stwierdziłam, że te ćwiczenia są proste, więc czemu by nie robić ich dwa razy dziennie. Jedna seria rano i jedna wieczorem.

Zadziwiające jest, że te ćwiczenia wyglądają na proste, a wcale takie nie są. Robiąc pierwszą serię musiałam kilka razy zrobić sobie przerwę. Muszę przyznać, że nie sądziłam, że mam tak kiepską kondycję. Po prostu masakra. Jakoś dobrnęłam do końca, przeżyłam i już wiedziałam, czego się spodziewać wieczorem.

Właśnie skończyłam drugą serię i nogi bolą mnie, jakbym przebiegła jakiś duży dystans, a skoro już mnie bolą, to jutro będą masakryczne zakwasy. Mimo to nie zamierzam się poddawać. Jutro mimo bólu będę kontynuować. W końcu chcę się podobać mojemu mężczyźnie...

sobota, 8 grudnia 2012

Potwór cellulit

Ostatnio urządziliśmy sobie leniwy poranek. Wszystko pięknie, śniadanie w łóżku, kaweczka, książeczka... w końcu wychodzę z łóżka, a P. nagle "Kochanie, a wiesz, że masz cellulit?" Normalnie oczy zrobiły mi się wielkie jak pięciozłotówki. Spojrzałam na niego z przerażeniem w oczach, po czym uciekłam do łazienki, mówiąc że ja żadnego cellulitu nie mam, to tylko pościel odbiła mi się na skórze.
Jednak w łazience przyjrzałam się sobie dokładnie w lustrze i cholera jest! Pojawił się! Także trzeba z nim walczyć. Od jutra zaczynam ćwiczyć. Już znalazłam sobie zestaw ćwiczeń. Poczytałam również o diecie antycellulitowej i już dziś zrobiłam kolację, która ma pomóc mi odzyskać ładne uda i pośladki.
Zobaczymy, co z tego wyniknie. A na razie zamieszczam film z ćwiczeniami, może ktoś chce ćwiczyć razem ze mną? To tylko 8 minut dziennie.


wtorek, 27 listopada 2012

Jak pozbyć się grzyba?

Pojechaliśmy z P. na weekend, który nam się trochę przedłużył. Wróciliśmy dzisiaj, a tu w sypialni grzyb na suficie kwitnie. Nie jest duży, na razie po prostu zielone kropki, ale co z tym cholerstwem zrobić? Może ma ktoś jakieś sprawdzone sposoby na pozbycie się grzyba? Na razie wywietrzyliśmy mieszkanie. P. delikatnie zeskrobał nożem bezpośrednio na chustkę, żeby się nie rozprzestrzeniało, jutro kupimy na to jakiś środek.
W zeszłym roku wynajmowałam mieszkanie, gdzie mi się grzyb rozrósł w sypialni za szafą. Najgorsze, że tego nie zauważyłam i tak się tego cholerstwa nawdychałam, że potem praktycznie do lata brałam leki, bo wciąż kaszlałam.
Takie są skutki mieszkania bez ogrzewania...

środa, 21 listopada 2012

Przez żołądek do serca w 3 miesiące

Czy słyszeliście o "kurczaku zaręczynowym"? Brzmi ciekawie, prawda? Otóż jest przepis na kurczaka. Nie wiadomo czy to magiczna moc tego ptaka, czy po prostu zbieg okoliczności.
Przepis ten podobno magiczny przyszedł do nas zza oceanu. Usłyszałam o nim od koleżanki, Portugalki, która pytała czy o takim słyszałam. Sprawdziłam nasze polskie google i jest! Wieść niesie, że jeśli zakochana dziewczyna przyrządzi kurczaka w specjalny sposób swojemu ukochanemu, ten powinien w ciągu 3 miesięcy się oświadczyć. Postanowiłam sprawdzić ten przepis, raczej ciekawa smaku niż efektu, chociaż też policzyłam że te 3 miesiące to wychodzi gdzieś do walentynek...
W poniedziałek zrobiłam kolację. P. wie, że ja potrafię zrobić kurczaka na 100 albo i więcej sposobów, więc wcale nie był zdziwiony, gdy drób pojawił się na stole. Sama byłam ciekawa smaku magicznego kurczaka i muszę przyznać, że rzeczywiście smakował trochę inaczej...
P. ma bardzo czuły smak, potrafił bez trudu odgadnąć, czego użyłam do przyrządzenia kolacji. Chyba mu ten kurczak wyjątkowo smakował, bo takiego kurczaka mogę robić częściej. Mało tego! Sam z własnej nieprzymuszonej woli i  bez mojego upominania, zabrał się za zmywanie naczyń po kolacji.
Ciężko mi powiedzieć, czy to z powodu kurczaka, czy dlatego że mu dzień wcześniej wypomniałam, że obiecał pozmywać, a ostatecznie zostawił mi tą "przyjemność".
W każdym razie, minęły 3 dni od tej kolacji, byliśmy dziś w centrum handlowym, a P. zaczął się mnie wypytywać o prezent świąteczny, kiedy je sobie damy, bo zamierzamy spędzić święta oddzielnie. Za to sylwestra spędzimy razem w Polsce i pytał mnie o czas dawania prezentów, bo nie wie czy przed świętami, czy po świętach. Zapytałam, czy ma już jakiś pomysł, bo nasz czas dawania prezentów może zależeć od ich wielkości, w końcu bagaż ma ograniczone rozmiary. Uśmiechnął się tylko, a gdy poprosiłam o ustalenie limitu cenowego prezentów, bo w końcu oboje jesteśmy bezrobotni, zmarszczył brwi, zaczął analizować i zapytał jaki limit przewiduję. Powiedziałam, że 50 euro to już i tak duża kwota. Zrobił wielkie oczy i wyraźnie był zdziwiony. Weszłam do sklepu, a za sobą usłyszałam:
-Więc na razie nici z zaręczyn...
Byłam w szoku. Jednak nie odwróciłam się do niego. W zasadzie udałam, że nic nie słyszałam. Za to pierwsze, co przyszło mi do głowy to, czy ten kurczak rzeczywiście działa...

W każdym razie, poniżej zamieszczam przepis na kurczaka, gdyby któraś z moich czytelniczek również chciała go wypróbować.

Składniki: 1 kurczak (ok. 1,8 kg), ½ szklanki świeżego soku z cytryny, 3 całe cytryny, 1 łyżka stołowa soli koszernej lub gruboziarnistej, ½ łyżeczki świeżo zmielonego pieprzu, świeże zioła do przybrania (4 gałązki rozmarynu, 4 gałązki szałwii, 8 gałązek tymianku i 1 pęczek pietruszki)
Przygotowanie:
1. Umieść kratkę na trzecim od góry miejscu w piekarniku i nagrzej go do 200 stopni Celsjusza. Umyj kurczaka w środku i na zewnątrz zimną wodą. Usuń podroby i przez 2 minuty trzymaj go otworem w dół, aż uzyska temperaturę pokojową. Następnie osusz go ręcznikami papierowymi.
2. Umieść kurczaka piersią do dołu w brytfannie i oblej go z zewnątrz oraz w środku sokiem z cytryny. Potem to samo zrób z przyprawami: solą i pieprzem.
3. Każdą z trzech cytryn nakłuj widelcem trzy razy w różnych miejscach. Potem włóż je wewnątrz kurczaka.
4. Wsadź brytfannę do piekarnika i obniż temperaturę do 180 stopni Celsjusza. Piecz kurczaka bez przykrycia przez 15 minut.
5. Po upływie tego czasu wyjmij go z piekarnika i przewróć drewnianymi łyżkami na drugą stronę. Następnie piecz kurczaka przez 1 godzinę, a nawet godzinę i kwadrans. Najlepiej, jeśli w jego udo wbijesz specjalny termometr do mięsa. Temperatura kurczaka powinna wynosić 82 stopnie (jeśli nie masz akurat termometru, nakłuj mięso widelcem – gdy wypłynie z niego sok, będzie to oznaczało, że kurczak jest gotowy).
6. Zanim zaczniesz kroić kurczaka, odczekaj 10 minut. Kawałki mięsa polej sokiem z brytfanny i udekoruj je świeżymi ziołami. Gotowe!

Moje uwagi:
1. Nie znoszę szałwii, użyłam w jej miejsce mięty pieprzowej, ale każdy może wybrać swoje ulubione świeże zioła.
2. Sok z 3 cytryn akurat starcza na całego kurczaka. Nie wiem jak wielki musiałby być ten kurczak, żeby w środku zmieściły się 3 cytryny. Ja włożyłam jedną rozkrojoną cytrynę i te wyciśnięte skórki.

niedziela, 18 listopada 2012

Poświęcenie

Wybraliśmy się na weekend do stolicy. Spędzić te dwa dni trochę romantycznie sami i trochę towarzysko - z jego znajomymi ze studiów. Gdy już dojeżdżaliśmy do Lizbony, zadzwonił telefon P. Dzwoniła babeczka z tej firmy w Afryce, pytając czy dostał szczegóły na maila.
Zaczęliśmy rozmawiać o Afryce, o naszych możliwościach tam. Powiedział, że odrzucił propozycję pracy w innym afrykańskim kraju. Byłam dość zdziwiona, bo nawet nie wiedziałam, że gdzieś indziej aplikował. Powiedział, że nie chce jechać nigdzie beze mnie, a oni nie chcieli zatrudniach nas obojga.
I tak od słowa do słowa, doszliśmy do wniosku, że każde z nas chce się poświęcić dla drugiego i jechać do Afryki tylko po to, żeby się nie rozdzielać. Brzmi zabawnie, prawda?
Dziś wróciliśmy do siebie, sprawdziliśmy nasze maile. Ja również dostałam wiadomość z Afryki, szczegóły odnośnie warunków pracy. Wygląda na to, że wszystko jest już gotowe na nasz przyjazd w przyszłym roku.
Tylko my nie jesteśmy gotowi na Afrykę... Eh... życie...

poniedziałek, 12 listopada 2012

A kiedy będziemy mieli dzieci...

Popłakałam się dzisiaj. P. też uronił łęzkę. Najśmieszniejsze jest, co doprowadziło nas do tego stanu. Pojechaliśmy popołudniu do mariny na spacer i kawkę. Pogoda była rewelacyjna, osiemnaście stopni, słoneczko, relaks pełną gębą. P. opowiadał mi, jak to którychś wakacji pracował w tamtejszym barze i jakich to ciekawych ludzi wtedy poznał. Usiedliśmy na kanapie w tej knajpce i zamówiliśmy kawę. Obserwowaliśmy małego chłopca, który dumnie siedział w zabawkowym ferrari i te 5km/h śmigał po zamkniętym torze. I nagle temat przyszedł sam. Zaczęliśmy rozmawiać o dzieciach. Temat ten często do nas powraca. Kwestia potencjalnych imion już została przedyskutowana. Oboje jesteśmy przekonani, że chcemy mieć trójkę. Pozostaje tylko jedna kwestia - kiedy? Doszliśmy do wniosku, że aktualnie jedyną przeszkodą jest brak środków ekonomicznych. Po prostu nie stać nas na dziecko. Żadne z nas nie ma pracy. Jesteśmy ze sobą szczęśliwi, nie mamy żadnych wątpliwości co do naszego związku. Zamieszkaliśmy razem, poznaliśmy własne rodziny, które również akceptują i wspierają nasz związek. I tak rozmawialiśmy o możliwych terminach założenia rodziny, czy przed Afryką, czy po Afryce. Wyjazd ten zdecydowanie byłby typowo zarobkowy, z nastawieniem na zebranie środków na ślub i dziecko. Przeanalizowany został również plan B - co jeśli Afryki w ogóle nie będzie. Po raz kolejny żartowaliśmy, że nasze dzieci będą miały okropne charakterki z takiej kombinacji jak my.
I w tym całych rozważaniach nie zauważyliśmy kiedy podszedł do nas ten chłopiec. Wziął P. za rękę i zapytał:
- Zagrasz ze mną w piłkę?
P. bez wahania wstał i zaczął kopać piłkę z chłopcem tuż obok naszego stolika. Patrzyłam na nich i po prostu się popłakałam. Normalnie dziecko rzuciło mi się na mózg, chyba jest to zaraźliwe, bo P. też się udziela. Momentami mogę nawet stwierdzić, że fioła dostałam na tym punkcie.
A co  jeszcze ciekawsze z dzisiejszego popołudnia? Po chwili mama tego chłopca zawołała go jednym z imion, które sami wybraliśmy i skarciła za przeszkadzanie nam. P. usiadł obok mnie i zobaczyłam jak łza spłynęła po jego policzku. Wzięłam go za rękę i wtedy zadzwonił jego telefon, kompletnie zmieniając temat.

Potrójne świętowanie

Wczorajszy dzień był niezwykle ciekawy i to z trzech powodów. Były trzy okazje do świętowania, a w moim międzynarodowym związku jest to dość ciekawe zjawisko.
Po pierwsze, wczoraj był polski dzień niepodległości. P. był niezwykle ciekawy polskiej historii. Spędził ponad godzinę czytając w internecie na ten temat, gdy ja szykowałam się do wyjścia z domu. Zupełnie przypadkiem ubrałam się w nasze barwy narodowe. Tak akurat wyszło, że założyłam czerwoną bluzkę i białą chustę. Mimo to P. cały dzień się upierał, że na pewno zrobiłam to specjalnie. Musiałam mu nawet zaśpiewać nasz hymn, przetłumaczyć i wyjaśnić o co w nim chodzi. W związku z tym mogę stwierdzić, że świętowałam polski dzień niepodległości w patriotyczny sposób.
Z drugiego powodu P. bardzo chciałby spędzić polski dzień niepodległości w Polsce. "Gdyż iż ponieważ" wczoraj P. miał urodziny. A ponieważ ostatnio jak był w Polsce, to był nią zachwycony. Otworzył się na Polskę, polską kulturę i historię.
Wracając do obchodów jego święta. Dostał śniadanie do łóżka. Jak wiadomo, mężczyźni to wieczni chłopcy. P. uwielbia grać na komputerze. W związku z tym dostał ode mnie w prezencie nowy joistick oraz czekoladową klawiaturę i myszkę, czyli słodko-użyteczny zestaw gracza. Wprawdzie P. przekroczył już trzydziestkę, ale doszłam do wniosku, że nie ma co mu o tym przypominać jakimś "dorosłym" prezentem, skoro nadal ma takie chłopięce rozrywki. Zjedliśmy obiad z jego rodziną, przy okazji świętując z trzeciego powodu, a na kolacje poszliśmy ze znajomymi do jego ulubionej knajpy na sushi.
Trzecim powodem do świętowania był portugalski dzień kasztana. Dlaczego się go tu świętuje? W Portugalii można z łatwością znaleźć jadalne kasztany. Wrzuca się je po prostu na blaszkę do piekarnika i grzeje, żeby popękały. W dzień kasztana są one deserem w każdej portugalskiej rodzinie. Jest to po prostu kolejna okazja, by cała rodzina spotkała się w komplecie. A tak właśnie one wyglądają.
Upieczone są miękkie w środku, dość mdłe w smaku. W rodzinie P. takie wyłuskane posypuje się solą, jak orzeszki. Zapytałam P. czy możemy je zrobić też u nas, któregoś popołudnia. Spojrzał na mnie mocno zdziwiony i powiedział, że jedzenie kasztanów w inne dni niż dzień kasztana przynosi pecha. Mimo, że naprawdę mi smakowały, kolejny raz mogę ich spróbować dopiero za rok.

czwartek, 8 listopada 2012

Liebster blog

Czas na odrobinę zabawy. Widzę, że ta nowa "zaraza" szerzy się bardzo szybko, ale skoro zostałam naminowana przez Inżynier Blondynę, to nie wypada odmawiać.

Zasady: ,,Nominacja do Liebster Award jest otrzymywana od innego blogera w ramach uznania za „dobrze wykonaną robotę” Jest przyznawana dla blogów o mniejszej liczbie obserwatorów więc daje możliwość ich rozpowszechnienia. Po odebraniu nagrody należy odpowiedzieć na 11 pytań otrzymanych od osoby, która Cię nominowała. Następnie Ty nominujesz 11 osób (informujesz ich o tym) oraz zadajesz im 11 pytań. Nie wolno nominować bloga, który Cię nominował.”
Pytania od inż. Blondyny:
1. Co daje Ci energię do życia?
Zdecydowanie bliskość wody. Mam na myśli ocean, morze, jezioro, rzekę, cokolwiek... woda jest moim żywiołem i samo obserwowanie wody i jej ogromnej siły daje mi energię.
2. Jakie są 4 rzeczy, które zabrałabyś ze sobą z domu, wiedząc, że już tam nigdy nie wrócisz?
Mogę powiedzieć, że tak właśnie zrobiłam, ale walizka ważąca 20kg zawierała trochę więcej niż 4 rzeczy. Więc co jest najważniejsze? Hm... Zabrałabym słoik dżemu, który co roku robi moja mama. Nawet mi go wysyła do Portugalii. Zabrałabym chustę, którą wyhaftowała dla mnie babcia. Naprawdę mnóstwo różnych zastosowań. Co jeszcze? Album ze zdjęciami, bo wspomienia rozmywają się z wiekiem. Oraz moje wieczne pióro, które dostałam w prezencie od całej rodziny, gdy rozpoczynałam szkołę. Tak, gdy szłam do pierwszej klasy. Ot, takie wszystko sentymentalne...
3. Dlaczego założyłaś bloga?
Gdy jest się samemu za granicą, czasem dopada samotność. Najgorsze jest, jeśli w tej samotności człowiek się zamyka, dziczeje. Założyłam bloga, by wykrzyczeć się emocjonalnie, a to w którą stronę on się rozwinął, to już inna sprawa.
4. Jaką pogodę lubisz najbardziej?
18 stopni, słońce. Ciepło, ale nie gorąco, rzeźko, ale nie chłodno. Idealna na zwiedzanie, buszowanie po sklepach, pracę, relaks...
5. Co sądzisz o portalach społecznościowych?
Współczesna książka teleadresowa :)
6. Czego nigdy byś nie ubrała wychodząc z domu?
Nie znoszę tych wszystkich kombinezonów, które są teraz podobno modne. Dla mnie to gorsze niż wyjście w piżamie na ulicę...
7. Czym jest dla Ciebie makijaż?
Nieodłącznym rytuałem dnia każdego. Nie wyobrażam sobie wyjścia z domu bez makijażu. Konieczny, absolutnie! Przynajmniej czarna kreska na powiekach...
8. Gdybyś mogła kupić wielką, dochodową korporację, czy zrobiłabyś to?
I tak, i nie, a przede wszystkim zależy jaką.
9. Dlaczego?
Tak, bo kasą nie pogardzę. Nie, bo jednak chciałabym wszystko zbudować sama.
10. Jakie filmy poleciłabyś innym?
"Kobiety pragną bardziej" - komedia. Trochę romantyczna, trochę filozoficzna, ale na pewno bardzo życiowa.
11. Co sądzisz o takich łańcuszkach?
Są w porządku, jeśli ma się na to czas.

A teraz czas na moje nominacje:
http://angel-oscurocd.blogspot.pt/
http://ostatniahonorowa.blog.onet.pl/
http://kuradomowa.blogujaca.pl/
http://lui445.blog.onet.pl/
http://popiolzksiezyca.blog.pl/
http://rudydziennik.blogspot.pt/

Oraz moje 11 pytań:
1. Co robisz w deszczowe popołudnie?
2. Jaki kolor dominuje w Twojej sypialni?
3. Jaki jest Twój ulubiony deser, który sama potrafisz przyrządzić?
4. Jaki był najgorszy prezent jaki w życiu dostałaś?
5. Jaki jest samochód Twoich marzeń?
6. Dokąd chciałabyś się wybrać na wakacje marzeń?
7. Najbardziej kobiecy element garderoby?
8. Co byś chciała znaleźć pod choinką w najbliższe święta?
9. Czego nie robi Twój partner, co chciałabyś żeby w końcu zrobił?
10. Jakimi językami się posługujesz?
11. Jakie jest Twoje życiowe motto?

Czekam na wasze odpowiedzi

środa, 31 października 2012

Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło...

Dziś był mój ostatni dzień w pracy. W naszej pięknej czteroosobowej grupie przedstawiliśmy efekty naszej pracy. Dostaliśmy pochwałę właściciela, który zwracał się głównie do mnie i P. Widać, że sam za bardzo nie wiedział po co pozostała dwójka dołączyła i to pod sam koniec projektu.
Właśiciel przemówił do zgromadzonego grona managerskiego, że takich ludzi im potrzeba, że takich ludzi warto w firmie mieć i on to docenia. Mówił o włożonym wysiłku i poświęceniu dla firmy. Oj, uwierzcie mi, o mało tam śmiechem nie wybuchłam... Najlepszy był moment, gdy zwrócił się do mojej szefowej ze słowami, że tacy ludzie jak my to przyszłość tej firmy. Przede wszystkim była speszona, spuściła wzrok. Byłam ciekawa, jaka będzie reakcja właściciela, gdy dowie się, że ona wyrzuciła na bruk "przyszłość firmy". Przynajmniej wtedy mi się wydawało, że to jej sprawka.

Po całej tej pięknej części oficjalnej, gdy ja zbierałam swoje rzeczy, szefowa zaprosiła P. do swojego biura. Zrobiła coś, co spowodowało, że zaczęłam kobiecie naprawdę współczuć. Okazało się, że ona też jest tam tylko pionkiem i to na takiej pozycji, że każdy w pierwszym odruchu oskarża ją o decyzje personalne. Otóż P. tak samo jak ja, od jutra będzie bezrobotny. Tak właśnie. Ktoś wyżej podjął decyzję o pozbyciu się z firmy nas obojga. Kontrakt P. kończy się dopiero wiosną przyszłego roku. Firma nie chce zamieszania z wypowiedzeniem itp. więc oczywiście będą mu płacić do końca kontraktu, ale od jutra ma się w firmie nie pokazywać. Podczas rozmowy z szefową otrzymał dokument, w którym system jego pracy został zmieniony na "telepracę" wykonywaną z dowolnego miejsca. Ot tak ładnie ubrane w słowa...

W takiej sytuacji zupełnie nie wiadomo czy śmiać się czy płakać.No a my się śmiejemy - ze szczęścia. Z jednej strony oboje jesteśmy bez pracy, w dodatku w trakcie przeprowadzki do tymczasowego wspólnego mieszkania... z drugiej strony, lepiej być nie mogło! Finansowo jesteśmy w stanie przeżyć do czerwca. Poza tym P. i tak zamierzał rozwiązać kontrakt, jeśli rzeczywiście dostanie tą robotę w Afryce. A tu sprawy same się porządkują...

poniedziałek, 29 października 2012

Dzika Afryka

Wszystko wskazuje na to, że czeka nas przeprowadzka i to daleka. P. przeszedł kolejny etap rekrutacji na pewne wysokie stanowisko w jednym z portugalsko-języcznych krajów afrykańskich. Nie wyobrażamy sobie rozstania ani związku na odległość. Kombinujemy jak by tu zrobić, żebym ja też mogła polecieć, ale przede wszystkim się boję!
Dopadł mnie strach. Afryka, czarny ląd, trzeci świat. Mam koleżankę, która spędziła w tamtym mieście 5 lat. Mówi, że życie tam niewiele różni się od życia w Europie. Są samochody, telefony komórkowe, internet... czasem brakuje prądu czy wody.
Stereotypowo boję się, że będę się bała wyjść na ulicę. Jako jedna z nielicznych przedstawicieli o białym kolorze skóry, po prostu boję się zaczepek. Nie chodzi o to, czy jestem ładna czy brzydka, gruba czy chuda... jestem blondynką, a tam to atrakcja sezonu. I tego właśnie się boję.
Niby nie lecę tam sama, ale przecież nie mogę i nie chcę się uzależnić od P. Chociażby wyjście do sklepu po zwykłe zakupy spożywcze! no i droga do pracy!
Strach przed tym, czy uda mi się dostać pracę! Mówię w kilku językach, wliczając portugalski, mam wyższe wykształcenie, ale kompletnie nie mam zielonego pojęcia o tamtym kraju, o realiach życia...
słucham opowieści koleżanki, która bez przerwy mnie uspakaja, ale... boję się nadal

poniedziałek, 15 października 2012

Raz na wozie, raz pod wozem.

Fortuna kołem się toczy. A może powinnam stwierdzić, że po prostu nie może nam być w życiu za dobrze. W końcu człowiek nie może być w 100% szczęśliwy, bo życie byłoby mdłe od tej całej sielanki.
Od 1 listopada będę bezrobotna. Pięknie, prawda? Dowiedziałam się w piątek, że moja umowa nie zostanie przedłużona. Nie będzie powrotu na dawne stanowisko. Nie będzie żadnego stanowiska w tej firmie. Mało tego, moja własna szefowa mnie unika. O tym, że moja umowa nie zostanie przedłużona zostałam poinformowana przez... kolegę obserwatora. Na dodatek kolega ten ze złośliwym uśmieszkiem powiedział mi, że wiosną mogę aplikować do jego ekipy, bo będzie potrzebował takich ludzi jak ja. Zlustrował mnie wtedy od stóp do głów, aż mi się zrobiło niedobrze i poczułam do niego odrazę. Kretyn!
A jak wygląda sytuacja w przypadku P.? Jego umowa kończy się w marcu. Do dziś myślałam, że przynajmniej jego zachowają w firmie. Och jak bardzo się myliłam. Dziś zobaczyłam kolegę obserwatora z jakimś stażystą, na oko mniej więcej w moim wieku, który chodził za nim krok w krok. Podczas lunchu został mi przedstawiony. Otóż jest to nowy członek naszej już! czterosobowej grupy zarządzającej. Stażysta uczy się tego, co my robimy. Jego staż kończy się... w marcu. Delikatnie mówiąc, przejmuje obowiązki po P. który wciąż jest na przymusowym urlopie.
Dowiedziałam się też w HR, że wstępnie ten przymusowy urlop ma się kończyć... z końcem października, więc również z moim odejściem.
Przepraszam za wyrażenie, ale rzygać mi się chcę od atmosfery panującej w firmie. Najgorsze jest teraz to rozgoryczenie, bo udało mi się uzyskać tu pewną pozycję. Człowiek poświęca piątek świątek i niedzielę jeśli trzeba, podróże służbowe, krajowe i zagraniczne. Nadgodziny! A teraz dostaje się po prostu kopa w tyłek. A już tak totalnie wkurzające jest to, że nie jest to żadna redukcja pracowników z powodu kryzysu. Firma wciąż zatrudnia kolejne osoby!
No dobra, i tak planowałam zmienić pracę, ale inaczej człowiek się czuje jak sam odchodzi, a inaczej jak go się wyprasza.
Znaleźliśmy fajne mieszkanie w większej miejscowości. Wynajem od 1 listopada. Jest tam kilka firm o podobnym profilu, mogłabym nawet powiedzieć, że większe możliwości. CV powysyłane, zobaczymy czy się odezwą.

środa, 10 października 2012

Pomysł na... bank

Jadąc dziś do pracy, słuchałam swojej ulubionej stacji. Niestety muzyka i fajny program poranny przerywany jest licznymi reklamami. Reklama banku szczególnie zapadła mi w pamięć, przez nazwę.
Banki takie jak Millennium czy Santander działają również w Polsce i ich nazwy nie są dla nas w żadnym stopniu dziwne ani śmieszne. Ale akurat reklamowany bank nazywa się BES - Banco Espirito Santo.
Wyobraźcie sobie sytuację. Jest sobie dwóch biznesmenów, wielkie firmy. Spotkanie w siedzibie jednego z nich. Klimatyzowane pomieszczenie, skórzane fotele. Ich prawnicy, przedstawiciele zarządu. Sekretarka podaje kawę. Rozmawiają o transakcji na miliony euro. Stresująca atmosfera. Dobijają targu i jeden z nich mówi:
- Proszę zrobić przelew na nasze konto w Banku Ducha Świętego.

Nawet jeśli nie pękasz teraz ze śmiechu, to na pewno na twojej twarzy pojawił się uśmiech.

Czego można oczekiwać po takim banku? Boskich lokat? Diabelnie wysokiego oprocentowania? A może trzeba mieć anielską cierpliwość, żeby doczekać tam jakiegoś zysku?

Swoją drogą, naprawdę jestem rozczarowana, że ojciec dyrektor jeszcze tego nie podchwycił...

środa, 3 października 2012

A może by tak...

Dzień w pracy minął nie najgorzej. W końcu skończyłam ten cholerny raport.  Zmieniły mi się godziny pracy, bo wyrobiłam za dużo nadgodzin i teraz mamy cięcia, a firma już więcej nie chce mnie puszczać na urlop. Otóż od dziś pracuję po 7 godzin dziennie, a wypłata będzie jak za 8. Niby dobrze, ale weź i zrób człowieku tą samą robotę co zawsze mając jedną godzinę mniej. I tu już nie jest wesoło... trzeba będzie robić w pośpiechu albo kończyć w domu.
P. się pochorował. Nie dość, że i tak jest na urlopie, to jeszcze marudził mi do telefonu. Wiadomo, że mężczyźni jak się przeziębią, to robią z tego powodu wielką tragedię. P. nie należy do wyjątków. Jest chory, bardzo chory. Wręcz umierający. W sumie nie ma gorączki, ale fatalnie się czuje. Boli go gardło, ma zatkany nos, ale na lunch z kuzynem to się wybrał. Niestety nie przyszło mu do głowy, żeby po drodze zajść do apteki.
W końcu od czego są kobiety. Gdy wychodziłam z pracy, zadzwonił do mnie, że pilnie potrzebuje mojej pomocy i w ogóle powinnam go uratować, bo on cierpi. Gdy pojawiłam się w jego progach, uściskał mnie, jakbyśmy się z rok nie widzieli. Przyniosłam mu leki, a jako dobra Polka, ugotowałam mu rosół. Taki prawdziwy, na drobiu, a nie na kostce rosołowej. Z przyprawami, z dużą ilością pieprzu. Hi hi...
Gdy zjadł, poczuł się uratowany. Siedzieliśmy przy stole i żartowaliśmy na różne tematy.  On wziął moje dłonie w swoje i patrząc głęboko w oczy powiedział, że strasznie za mną tęsknił, że brakuje mu mnie, mojego uśmiechu, moich komentarzy, mojego kopniętego poczucia humoru. Mówił, że to już nie pierwszy raz jak się o niego troszczę, że przychodzi mi to z łatwością i taką naturalnością, że nie jest to niczym wymuszone, a wręcz pełne uczucia. Zapytał, co sądzę o tym, żebyśmy zamieszkali razem. Od razu zaczął się tłumaczyć, że on wie, że spotykamy się dopiero 5 miesięcy i coś tam jeszcze mówił, a ja pochyliłam się nad stołem i po prostu go pocałowałam.
Uwielbiam tego faceta! Po prostu go uwielbiam. Praca jest tylko pracą, a myśmy znaleźli szczęście ;)
Moje miejsce jest za małe na nas dwoje, on ze swojego nie jest zadowolony, więc zaczynamy szukać czegoś dla nas :)

wtorek, 2 października 2012

Akcja ewakuacja

Firma jest podzielona. Są osoby, które totalnie akceptują nasz związek, życzą nam szczęścia i nadal współpracują tak jak dotychczas.
Niestety są również i tacy, którzy nagle zaczęli o wszystko się czepiać. Kolega pomocny bez przerwy przebywa albo ze mną albo z P. Raczej kontrolując niż pomagając.
Atmosfera jest po prostu dziwna. Nie podoba nam się to. Totalnie nie chce mi się chodzić do pracy przez to całe zamieszanie. Mam raport do skończenia i nie mogę. Po prostu gdy na to spojrzę, to wręcz robi mi się niedobrze, a nie jestem w ciąży.
A to też była ładna sytuacja... bo źle się czułam i poszłam na zwolnienie lekarskie. Gdy tylko wróciłam do pracy, od razu były pytania. I to wcale nie zaowalowane, a takie wręcz wprost.
Szczytem wszystkiego było to, że dostałam od mojej mamy złoty pierścionek, który dostała od mojego ojca, gdy była w moim wieku. I co z tego, że noszę go na środkowym palcu, oczywiście największe plotkary w firmie rozpuściły nowinę, że na pewno muszę być w ciąży, skoro P. mi się oświadczył.
Teraz P. został wysłany na urlop. Przymusowy. Od jutra. W sumie to mnie to cieszy, bo w końcu będzie mógł się skupić na szukaniu nowej pracy. Ja już powysyłałam swoje CV i czekam na odpowiedzi.
I jeszcze jedna ważna informacja. Obojgu nam przedłużyli kontrakty. Z tym że oboje wracamy do naszych poprzednich obowiązków. A kolega pomocny będzie budował własną grupę, wybierając sobie najlepszych ludzi z naszych.
Tak miło to się pracuje w naszej firmie...

niedziela, 23 września 2012

Proszę państwa, mamy skandal

No i wydało się. Już wszyscy w pracy wiedzą o mnie i P. O ile pracownicy przyjęli to na luzie, bo podobno i tak było po nas widać, to jednak kadra wyższa jest w szoku...
Najlepsza była reakcja szefowej, że ona o tej współpracy małżeńskiej to tak żartowała, a tu my to na poważnie wzięliśmy...
Jej bezpośredni przełożony jest delikatnie mówiąc, porządnie wkurzony. Mnie akurat tego dnia w pracy nie było. P. odbył z nim poważną rozmowę. I to P. podyktował mu warunki. Do tej pory nikt nie mógł nam zarzucić braku profesjonalizmu. Próbują się do nas dobrać. Sprawdzili nasze bilingi, naszą pocztę służbową. Dosłownie pełna inwigilacja. Ale wszystko zawsze było na czas zrobione, wszystkie raporty szczegółowo opisane. Dostaliśmy "kolegę" do pomocy, czyt. kontroli. Do końca projektu będzie nas "wspierał". Oczywiście zostaliśmy poinformowani, że jeśli oboje zostaniemy w firmie, to na pewno nie będziemy pracowali w działach, które by się ze sobą jakoś wiązały. Ciekawa jestem jak oni to sobie wyobrażają.
Wkurzyli nas też porządnie tą inwigilacją. Przecież jest tyle par w pracy, w bezpośrednim podporządkowaniu hierarchicznym, ale to nas się czepnęli, ludzi na identycznych pozycjach.
Zaczęliśmy już szukać innej pracy. W Polsce :) P. jest zachwycony po ostatniej wizycie. Już kompletujemy nasze CV i zamierzamy aplikować. Znaleźliśmy kilka interesujących nas ofert :)

piątek, 21 września 2012

Wszystko wskazuje na to, że...

Wczoraj zaczęłam się zastanawiać, kiedy ja ostatni raz miałam okres. Czas mi strasznie szybko mija, dużo pracy, dużo stresu, podróże... zdawałam sobie sprawę z tego, że się opóźnia, ale nie zwróciłam uwagi jak bardzo. Więc policzyłam, że ostatni raz okresu dostałam w lipcu, kiedy spanikowany P. kazał mi robić test dzień wcześniej. Cholera, minęły prawie 2 miesiące, a tu ani widu, ani słychu, nic nie wskazuje na to, żeby coś miało się pojawić.
W dodatku wczoraj w pracy dopadł mnie silny ból głowy. Wzięłam lek przeciwbólowy, ale nic nie pomogło. W dodatku zrobiłam się blada, słaba i zaczęło mi się chcieć wymiotować. Poleciałam do łazienki. Koleżanka, która przyszła sprawdzić czy wszystko ze mną w porządku od razu zapytała, czy nie jestem w ciąży. Od razu jej zaprzeczyłam, ale zaczęłam o tym myśleć.
P. odwiózł mnie do domu i został ze mną do rana. Jak tylko znalazłam się w swoim łóżku, od razu zasnęłam. Dopiero rano mogliśmy porozmawiać. Powiedział mi, że nie spał pół nocy, zastanawiał się nad tym wszystkim i w zasadzie to on chciałby mieć dziecko. Zamurowało mnie. Ten, który 2 miesiące wcześniej panikował, że nie jest gotowy na dziecko, nagle stwierdził że jednak... Patrzyłam na niego jak na kosmitę. Gdy chciałam sobie zrobić kawę, powiedział, że nie powinnam, bo możliwe że szkodzę dziecku. Odpowiedziałam mu złośliwie, żeby przestał tak żartować i zapytałam, czy już imię wybrał. A on z tym wspaniałym uśmiechem zakomunikował mi, że już myślał o tym i jest kilka, które mu się podobają. I znowu zrobiło mi się słabo, znowu zaczęło mnie mdlić. Nic mu nie powiedziałam o tym i poszłam szykować się do pracy.
W pracy czułam się fatalnie. Co chwilę było mi na przemian gorąco i zimno, cały dzień mnie mdliło. I w którymś momenie, sama nie wiem dlaczego, zaczęłam obserwować przez okno kobietę z małym dzieckiem. Bezwiednie położyłam rękę na brzuchu i cholera, popłakałam się. Uświadomiłam sobie, że tak naprawdę to ja też chcę mieć dziecko. Emocjonalnie i fizycznie jestem na to gotowa. Ekonomicznie też byśmy sobie poradzili. Tylko czy to nie za wcześnie? Ile my się znamy? To znaczy, możliwe że już jest po fakcie i to moje gdybanie na wiele się nie zda. Jednak jeśli nie jestem w ciąży, a P. nadal będzie miał takie nastawienie, to nie widzę żadnych przeciwskazań, żebyśmy nie mieli zacząć się starać.
W każdym razie jak na razie wszystko wskazuje na to, że prawdopodobnie jestem w ciąży... a przynajmniej chciałabym być.

środa, 19 września 2012

Bo przy tobie pragnę być...

Wróciliśmy do Portugalii. Z jednej strony cieszę się, a z drugiej jestem zaskoczona własnymi reakcjami. Spędziliśmy z P. kilka wspaniałych dni w Polsce. Po załatwieniu spraw służbowych byliśmy po prostu turystami. Ja na nowo odkrywałam dawno nieodwiedzane miejsca, on wszystkim się zachwycał. No może nie wszystkim. Nie jest fanem kiszonych ogórków ani kiszonej kapusty. Rozsmakował się w polskich piwach.
Przez cały czas praktycznie się nie rozstawaliśmy. Razem zwiedzaliśmy, razem jedliśmy, razem spaliśmy. Razem odpoczęliśmy. Tym trudniej było wrócić do Portugalii.
Podróż to kolejna historia. Nie ma, po prostu nie ma bezpośrednich lotów wśród tanich linii lotnicznych na trasie Polska - Portugalia. Co Ciekawe, są takie loty do Oslo! Przecież Oslo jest jeszcze dalej niż Polska.
Zmęczeni podróżą po prostu zasnęliśmy u niego. Jednak dopiero gdy wróciłam do siebie, uświadomiłam sobie, że wcale powrót mnie nie cieszy. Moje cztery kąty wydały mi się takie obce i puste. Bardziej niż nigdy brakuje mi P.
Powrót do pracy wcale nie był przyjemny. Najchętniej zostałabym w domu, ale świadomość że P. tam będzie, pomogła mi się zebrać w sobie.
Ja po prostu tęsknię za nim. W każdej sekundzie gdy nie jest przy mnie. Czekam aż znowu go zobaczę, chociaż przez moment. Tęsknię, oszalałam, zwariowałam. Każdego dnia zakochuję się od nowa, każdego dnia coraz mocniej.
I mimo tego szaleństwa, jestem szczęśliwa :)

sobota, 8 września 2012

W pogoni za terminami

Taki miałam ostatnio natłok zadań, że nie udało mi się znaleźć ani chwili, by coś wam tu napisać.

W tamten poniedziałek byłam w Lizbonie, czekałam na lotnisku z tabliczką, tak jak zaplanowałam. P. jak tylko wylądował, próbował do mnie dzwonić. Odrzuciłam połączenie i napisałam smsa, że nie mogę rozmawiać, ale odezwę się jak tylko będę mogła. Hihi... zastosowałam taką samą strategię jak on wobec mnie.
Gdy zobaczyłam go wśród tłumu, akurat rozmawiał z kimś przez telefon. Rozglądał się wokół szukając kierowcy z naszą firmową tabliczką. Gdy zobaczył mnie wśród czekających, zaniemówił z wrażenia. Od razu się uśmiechnął, zakończył rozmowę i po chwili już był przy mnie.
Mruknął "mogłem to przewidzieć" i zaczął mnie całować.
I cholera się popłakałam. Tęskniłam za nim strasznie. Gdy wyczuł moje łzy na policzkach, przestał mnie całować, wytarł swoimi palcami moje łzy i powiedział:
- Nie płacz, bo makijaż Ci się rozmaże, a wtedy nie będę mógł się chwalić, że przyjechała po mnie seksowna szoferka.
Uwielbiam jego poczucie humoru.
Spędziliśmy super popołudnie w Lizbonie. Z tej radości uśmiech nie schodził z mojej twarzy. Wciąż zakochuję się w nim od nowa. Jestem z nim szczęśliwa i widzę, że on też jest ze mną szczęśliwy.

A co w pracy? Zamykaliśmy jedną część naszego projektu. Od rana do nocy w biurze i terenie. Gdy w końcu udawało nam się spotkać po pracy, po prostu zasypialiśmy, a kolejnego ranka znowu pędziliśmy do pracy.

Dodatkowo doszło zamykanie mojego polskiego projektu. Ledwie się wyrobiłam, P. pomagał mi analizować statystyki. Raport został skończony, wysłany, wydrukowany i czeka na oficjalne podsumowanie. Ja już przyleciałam do Polski. Co ciekawe, dostałam nawet ten sam pokój, co ostatnio :) P. przylatuje we wtorek, a w piątek razem zamykamy projekt.

I już zaraz praktycznie połowa września... Jak ten czas szybko leci...

sobota, 25 sierpnia 2012

Kto pod kim dołki kopie...

Wczoraj wieczorem rozmawiałam z P. Wszystko jest już ogarnięte, teoretycznie może wracać, ale powiedział że woli zostać do końca sierpnia, żeby zobaczyć jak sobie radzą.
Teoretycznie mogłabym do niego teraz polecieć, ale teraz tutaj mamy wir pracy i nie uda mi się wyrwać. Pytał jakie mam plany na najbliższe dni i czy będę miała czas w poniedziałek wieczorem do dłuższą rozmowę, że chciałby mnie zobaczyć. Co kilka dni rozmawiamy przez Skype, więc takie pytanie wcale mnie nie zdziwiło.
A tu proszę...
Szefowa dzwoniła do mnie dziś rano i pyta, czy mam ochotę wybrać się do Lizbony w najbliższym czasie. Otóż P. wraca w poniedziałek. Miał po niego jechać służbowy samochód, ale w zasadzie jest pewna sprawa do załatwienia w Lizbonie, więc jeśli mogłabym pojechać, to przy okazji mogę go też odebrać.
I tak się zastanawiam, czy ona zauważyła ten uśmiech na mojej twarzy? Do tej pory zastanawia mnie, czy ona wie o nas i udaje, czy naprawdę nie wie nic? Podobno rozeszło się to po kościach, bo w firmie rozmawiamy wyłącznie służbowo i nikt nam nie może zarzucić braku profesjonalizmu.
On nie powiedział mi nic, że przylatuje, tak i ja nie powiem mu nic, że to ja go odbiorę. Na dodatek jak będę czekać na lotnisku, to specjalnie będę miała ciemne okulary i tabliczkę z jego nazwiskiem.
Już się nie mogę doczekać jego miny... on chciał zrobić mi niespodziankę, a to ja zrobię mu... bo w końcu kto pod kim dołki kopie, ten sam w nie wpada.

piątek, 17 sierpnia 2012

Shopping

Kilka dni temu wybrałam się do centrum handlowego. Biorąc pod uwagę fakt, że P. jest daleko, mogłam spędzić tam bez żadnych wyrzutów cały dzień. Tutaj centra handlowe wyglądają trochę inaczej niż w Polsce. Przede wszystkim jest to otwarta przestrzeń. Także nawet w centrum handlowym można się opalić, ale nie o tym chciałam pisać.
Szukam sukienki, takiej "małej czarnej". Jednak mój gust a to, co można znaleźć w sklepach niekoniecznie się pokrywają. Zdziwiło mnie Mango, bo... nic tam ciekawego nie było. W Zarze mierzyłam kilka, ale nie wiem na kogo oni szyją te ciuchy. Jak w biodrach było w sam raz, to góra była zbyt luźna, jak góra mi pasowała, to była za ciasna w biodrach, nie mogłam dopiąć zamka, albo w ogóle nie mogłam jej założyć. Brakuje mi tu Top Secret. W Polsce zawsze bardzo lubiłam ten sklep. 
Ale nie tylko o ciuchach chciałam pisać. Wybrałam się do Sephory, spokojnie nawąchać się tych wszystkich zapachów. Wakacje powoli się kończą, trzeba poszukać jakichś nowych perfum na zimę. Miałam też tam inny cel. Ostatnio zauważyłam, że wieczorem po pracy mam strasznie podpuchnięte oczy. Natomiast w pracy kilka osób pytało mnie, czy na pewno się wyspałam, bo marnie wyglądam... Postanowiłam więc zainwestować w krem pod oczy. W moim wieku to może trochę za wcześnie... a może za późno? Gdzieś czytałam, że powinno się zacząć używać krem pod oczy jak tylko skończy się 20 lat, więc jestem już i tak kilka lat spóźniona.
Moja ulubiona ekspedientka powitała mnie już w progu. Gdy powiedziałam jej, czego tym razem szukam, od razu podała mi Dior Hydra Pro-Youth Sorbet Eye Creme. Gdy tylko usłyszałam nazwę Dior, spodziewałam się ceny z kosmosu. Nie jest on najtańszy, ale też cena mnie nie przygniotła. W dodatku po kilku reakcjach alergicznych na produkty z dolnej półki, wolę zainwestować trochę więcej w kosmetyki, szczególnie jeśli nakładam je sobie na twarz. 
Wiadomo, że ekspedientka zawsze będzie próbowała sprzedać towar i chociażby nie wiadomo jak kiepski on był, ona i tak będzie próbowała ci wmówić, że lepszego nie znajdziesz. Pokazała mi też kilka innych kremów, ale nie pamiętam jakich firm. Mega plusem Sephory jest to, że mają testery - wszystkiego. Również kremów pod oczy. Mogłam sprawdzić ich konsystencję, rozprowadzić na skórze i sprawdzić reakcję, wrażenie.
Ostatecznie zdecydowałam się na Diora i nie żałuję. Używam trzeci dzień z kolei i nie mam zielonego pojęcia, czy widać różnicę. Moja skóra czuje różnicę a na tym etapie to chyba starczy...

piątek, 10 sierpnia 2012

Stęskniona spalona


Tęskni :) Pisze, dzwoni, mailuje.. czyli żyć beze mnie nie może. I bardzo dobrze, bo mi też go brakuje. Na szczęście czas szybko mija, już 10 sierpnia. W dodatku odwiedziła mnie koleżanka. Nie widziałyśmy się ponad pół roku, więc mamy teraz czas tylko dla siebie, tylko na pogaduchy i winko :)
Ostatnio poszłyśmy na plażę i... spaliłam się. Najpierw wyszedł mi piękny brązowy kolorek, a teraz pięknie schodzi ze mnie skóra :/ twarz mam w łaty... czerwono-brązowe. Mimo że miałam porządny krem z filtrem, spaliłam się totalnie. Gęba sucha i szorstka jak gąbka.
A przecież uważałam. Zawsze dbam o skórę. Zawsze ochrona przed słońcem, po opalaniu prysznic i specjalny krem. Dzień w dzień nawilżający balsam do ciała. Pierwszy raz tak mocno się spaliłam.
Tatuaż ma mieć znaczenie dla mnie i na pewno nie będzie w widocznym miejscu. Jeszcze go nie mam, tatuażysta nie zdążył przygotować wzoru. A to tatuażysta artysta i musi mieć dopracowane szczegóły. Więc nadal czekam.

sobota, 4 sierpnia 2012

Decyzja na całe życie

No i zaczęło się! Telefony, smsy... mam nadzieję, że nie zbankrutuję przez ten miesiąc. Na szczęście możemy sobie "służbowo" porozmawiać przez służbowe telefony :) chociaż nie ma to jak słodkie smsy w pracy :P Kurczę, dziwnie tak bez wspólnej kawy rano. Przyzwyczaiłam się strasznie i teraz trzeba będzie jakoś żyć. Na szczęście to tylko miesiąc.
Podjęłam decyzję na całe życie. Zrobię coś, na co nie mogłam zdobyć odwagi przez ostatnich kilka lat. Kiedyś spodobał mi się tatuaż. Już miałam umówioną wizytę u tatuażysty, już wzór wybrany... i zrezygnowałam. Stwierdziłam, że to nie może być decyzja podjęta ot tak, że to na całe życie. Dałam sobie czas na przemyślenie decyzji.
Temat tatuażu wciąż krążył wokół mnie, a ja wciąż chciałam i chcę ten sam wzór i w tym samym miejscu. Nawet pojawiły się pomysły na kolejne tatuaże, ale ten jeden wciąż był w mojej głowie.
Stwierdziłam, że skoro nie będziemy widzieć się przez miesiąc, jest to dobry czas, żeby zrobić tatuaż. W końcu to rana i musi się zagoić. Więc poszłam dziś do kilku salonów. Zobaczyłam warunki, obejrzałam dotychczasową twórczość. Podyskutowałam o cenach i wybrałam salon :) Umówiłam się z tatuażystą, że wzór wyślę mailem i mogę przyjść we wtorek, zobaczyć czy jego adaptacja mi się podoba i dogadać szczegóły, umówić się na wykonanie.
Kurczę, z jednej strony się boję, bo to na pewno będzie bolało, ale chociaż jeszcze nie mam tego tatuażu, już ma on dla mnie znaczenie :)

środa, 1 sierpnia 2012

Wszechogarniająca tęsknota

Wiadomo jak to jest... jak człowiek sobie uświadomi, że jest szczęśliwy, to musi się coś stać, prawda? No i stało się. Gdy praca miesza się z życiem prywatnym, a człowiek mimo wszystko chce pozostać profesjonalistą.
Na nic się zdadzą moje lamenty, moje płacze i tupanie nogami. I co z tego, że prywatnie tak nie chcę, nie podoba mi się cała sytuacja, nie zgadzam się i koniec. A profesjonalnie... rozumiem.
Co się stało, że znowu reaguję tak emocjonalnie? Otóż P. musi wyjechać na miesiąc. Nasz wspólny projekt tego wymaga. Niestety nie wszystko idzie po naszej myśli i ktoś musi polecieć do Maroka i osobiście dopilnować. Oczywiste było, że poleci on. Zna francuski, w przeszłości pracował jakiś czas w Maroku, zna tamte realia. Poza tym, jest to kraj arabski, gdzie mimo wszystko kobieta nie jest traktowana na równi z mężczyzną.
Więc czeka nas miesięczna rozłąka. Możliwe, że się zobaczymy raz czy dwa. To zależy czy on przyleci lub ja polecę tam. Nigdy jeszcze nie byłam w Maroku.
Kurczę, to jest właśnie element mojej pracy, który zawsze mi się podobał. Takie nagłe służbowe wyjazdy. A teraz, kiedy jestem w związku i zależy mi na moim mężczyźnie, takie wyjazdy totalnie przestały mnie interesować.
W najbliższym czasie nadal będziemy w kontakcie, głównie służbowo. Będę tęsknić. Już tęsknię! Leci jutro...
Chociaż w sumie jak tak myślę... ja latałam do Polski, teraz on leci do Maroka. Takie naprzemienne wyjazdy wciąż od nowa i od nowa rozbudzają w nas tęsknotę i utwierdzają w przekonaniu, że chcemy być ze sobą.

poniedziałek, 30 lipca 2012

Me, myself and I

Jakiekolwiek planowanie ostatnio mi zupełnie nie wychodzi. Zaplanowałam weekend z P. W sobotę oboje pracowaliśmy, ale niedzielę i poniedziałek chciałam, żebyśmy spędzili razem trochę czasu. W planie było spanie do południa i plażowanie oraz wyjazd i grill ze znajomymi.
Przez ostatnie 2 dni w ogóle się nie widzieliśmy, a mnie dopadła tęsknota jakiej dawno nie zaznałam. W sobotę pracowałam do północy. P. wyszedł już po dziewiątej. Gdy wychodziłam z pracy, zadzwoniłam do niego. Otóż obudziłam go, bo już spał. Stwierdziłam, że na siłę wpraszać się do niego nie będę i pojechałam do siebie, wierząc że jeszcze całe dwa dni przed nami, więc jeszcze się nim nacieszę.
W niedzielę rano zadzwonił do mnie, gdy ja jeszcze spałam, żeby oświadczyć mi, że mamusia zaprosiła go na lunch. Nie jesteśmy jeszcze na etapie rodzinnych znajomości, więc oczywiste było, że pójdzie sam. Przyjęłam do wiadomości i znowu zasnęłam. Przynajmniej jeden element mojegu planu został zrealizowany - spałam do południa.
Niedzielne popołudnie spędziłam szykując się na wieczór z P. Odpuściłam sobie plażę. Maseczka, manicure, pedicure... i dzwoni do mnie koleżanka, że koniecznie musi do mnie wpaść na plotki. Przyszła z winem, rozgadałyśmy się, alkohol trochę uderzył do głowy. Nawet nie zauważyłam, że padł mi telefon. Zorientowałam się dopiero, gdy zwróciłam uwagę, że jest już zachód słońca. Podłączyłam do ładowania i zadzwoniłam do P. On był już po kilku drinkach, miał nadzieję, że do niego przyjadę. Ja po winku miałam nadzieję, że to on do mnie przyjedzie i tak nam uciekła cała niedziela.
Dziś rano obudził mnie znowu telefon. 8 rano. Mój bank niezwłocznie wzywa mnie do stawienia się w oddziale. To ważna sprawa, bo dotyczy moich pieniędzy. Wiadomo, że trochę trwa zanim człowiek zwlecze się z łóżka. Zadzwoniłam do P. że będę w jego okolicy. Otóż P. już nie spał i nie było go w jego okolicy. Miał wizytę u lekarza... w mojej okolicy. Myślał, że po wizycie wpadnie do mnie i mnie obudzi, a tu peszek. Więc totalnie się rozminęliśmy.
Marzyłam chociaż o lunchu z nim. I to też na marzeniach się skończyło. Zadzwonili do niego z pracy, że ma spotkanie służbowe. Mega sprawa związana z naszym projektem. Musiał pojechać. Umówiliśmy się, że jak tylko skończy to da mi znać i ustalimy co z wyjazdem i grillem.
Jak tylko skończyliśmy rozmawiać, zadzwoniła koleżanka, że grill odwołany. Poszłam na plażę. Musiałam się przejść. Nie cierpię, jak coś zaplanuję, a to się nie udaje. Za dużo czynników wokół. Wybieram się w końcu na kolacje z P. chociaż już nastawiam się na opcję, że zadzwoni, że znowu mu coś wypadło...
Muszę chyba zmienić swoje podejście. Zamiast robić plany, powinnam chyba budzić się codziennie otwarta na to, co dzień przyniesie. Przynajmniej się nie rozczaruję, że coś mi się nie udało...

piątek, 27 lipca 2012

Poza zasięgiem

Gdy kobieta w pośpiechu zmienia torebkę, można przypadkiem zostawić coś bardzo ważnego. W moich przypadku był to telefon komórkowy. Mało tego, pamiętałam, że bateria jest słaba i nawet spakowałam ładowarkę, ale jakoś sam telefon komórkowy umknął mojej uwadze.
Gdy dotarłam na miejsce i zauważyłam brak telefonu, nie tyle przeszkadzało mi to, co przeszkadzał mi fakt, że nie wiedziałam, która jest godzina. W sumie jak pomyślałam, że jestem odcięta od całego tego chaosu wokół, bardzo mi się podobało to bycie poza zasięgiem.Tylko ta świadomość, że nie wiem, która jest godzina, więc nie wiem czy jestem już spóźniona, czy mam jeszcze czas... strasznie to stresujące... a jednak wszędzie byłam na czas, wszystko załatwiłam :)
Zabawnie też wyglądali ludzie, gdy pytałam, która jest godzina. Patrzyli na mnie, jakbym była jakąś wariatką. W końcu w XXI wieku każdy ma telefon. Dla wielu osób zostawienie telefonu w domu jest jak zbrodnia. Telefony komórkowe są wszechobecne. Po prostu nie można nie mieć telefonu.
Kiedyś zwykłe pytanie o godzinę było dobrą wymówką, żeby zagadać do kogoś kto nam się podoba. Telefony komórkowe psują cały romantyzm. Nawet jadąc autobusem, każdy założy słuchawki, czy pisze smsy, gra w gry, cokolwiek. Może telefony komórkowe ułatwiają komunikację między ludźmi, którzy się znają, ale tak zaczęło mnie zastanawiać: ile ciekawych znajomości nam przez to ucieka?
Może jednak czasem warto celowo znaleźć się poza zasięgiem, by zupełnie inaczej spojrzeć na otaczający nas świat.

środa, 25 lipca 2012

Czysta złośliwość

Wkurzyłam się i to porządnie. Przesiedziałam w domu cały tydzień na zwolnieniu. Mogłam odchorować podwójnie? Mogłam... ale nie! Dopadła mnie ta kobieca dolegliwość w pierwszym dniu w pracy po chorobie. Czysta złośliwość! W dodatku dokładnie jeden dzień od zrobienia testu! To tak jakby to specjalnie czekało, aż zrobię test, żeby mogło potem się złośliwie pojawić.
Cały dzień chodziłam jak ta bomba zegarowa. Musiałam być naprawdę groźna, bo nawet P. schodził mi z drogi. W dodatku musiałam zostać w pracy do późna, bo po tygodniu nieobecności nazbierało się sporo do zrobienia.
P. chyba mnie nigdy takiej nie widział. A ja miałam w dodatku taki humor, że z jednej strony chciałam na niego nakrzyczeć, że go nie ma przy mnie, gdy go potrzebuję. Z drugiej strony wolałam, żeby trzymał się ode mnie z daleka, bo nie chciałam na niego krzyczeć. Typowa kobieta ze mnie...

wtorek, 24 lipca 2012

Za młoda na test, to może tabletkę?

Sprawdzone. Na razie małe JoAnn ani małe P. się nie pojawią. I bardzo dobrze, bo na razie takiego planu nie było. Aczkolwiek z powodu całej sytuacji miałam bardzo ciekawą rozmowę z P. Otóż oboje oczywiście chcemy mieć dzieci. Jesteśmy zgodni co do czasu - oboje planujemy powiększenie rodziny za jakieś 5 lat.
Bardzo ucieszyło mnie zdanie P., że najpierw lepiej być małżeństwem, żeby zakładać rodzinę. Opinia coraz rzadziej spotykana wśród Portugalczyków. Tu większość moich znajomych żyje w związkach, dlatego tym bardziej zdanie P. mnie ucieszyło. Mimo że oboje pochodzimy z rozwiedzionych małżeństw, nadal wierzymy w tą instytucję. Ciekawe...
Wracając do tematu, poszłam wczoraj do apteki. Kolejka, że szok. Ludzie nie mają co robić, tylko chorować w wakacje! Gdy w końcu udało mi się dojść do okienka i poprosić o test, farmaceutka popatrzyła na mnie i zapytała, czy na pewno chodzi mi o test, a nie o tabletkę 72h po. Tutaj jest ona dostępna bez recepty.
Uśmiechnęłam się do niej i powtórzyłam, że chodzi mi o test. Przyniosła i zaczęła mi tłumaczyć jak się go używa. Powiedziałam, że wiem jak się używa. Farmaceutka spojrzała na mnie i zapytała " Ile masz lat, dziewczynko?"
No bez przesady! Ja wiem, że młodo wyglądam, ale żeby aż tak? I jeszcze to "dziewczynko"! Tutaj jeszcze ujdzie, gdy do licealistki powie się "dziewczynko", ale do dorosłych już się tak nie zwraca.
Gdy powiedziałam ile mam lat, farmaceutka zaczęła mnie przepraszać i tłumaczyć, że w wakacje przyjeżdża tu mnóstwo małolat, które chcą się zabawić. Tylko bawią się tak, że nie raz zdarza im się wracać do domu z pamiątką na całe życie. Dlatego zawsze najpierw pyta, czy może lepiej tabletkę, a nie test...
W Polsce raczej spotyka się kompletne przeciwne podejście.

niedziela, 22 lipca 2012

Akcja: Kolacja - Podsumowanie

Przez tą moją chorobę całkowicie zapomniałam, by opisać moją polską kolację, którą się tak strasznie stresowałam.

P. tego dnia pracował, ja miałam wolne. Gdy przyjechał do mnie, ja jeszcze kończyłam gotować. Przyniósł wino, naprawdę dobre. Ona zna się na winach, co do tego nie miałam żadnych wątpliwości.

Usiedliśmy do stołu. Zaczęło się w porządku. Zupa naprawdę mi się udała. Taka jaką robi moja babcia :) Z grzankami super smakowała. Początkowo delikatna w smaku, a z każdą kolejną łyżką była coraz bardziej pikantna. P. zachwalał, ja dumna. Początek super.

Gdy na stole pojawiło się danie główne, czyli pierś z kurczaka, kopytka i surówka, wiedziałam ciekawość w jego oczach. Nałożył sobie na talerz najmniejszy kawałek kurczaka jaki w ogóle można było znaleźć w półmisku, dwie pieczarki, trzy kopytka i małą łyżeczkę surówki. Spojrzałam na niego i zapytałam, czy żartuje. Powiedział, że najpierw chce sprawdzić smak potrawy. Byłam w takim szoku, że nie wiedziałam jak się zachować. Zamurowało mnie dosłownie. Patrzyłam na niego, jak z precyzją chirurga rozkraja poszczególne składniki dania. Jak wącha sos do mięsa, surówkę. Jak bierze do ust małe kęsy i dokładnie przeżuwa.

Czułam się jak na jakimś konkursie kulinarnym. Nic nie komentował, jego twarz nie zdradzała żadnych emocji. Po raz pierwszy stwierdziłam, że ten człowiek mnie przeraża.

Gdy skończył ten swój rytuał, uśmiechnął się i zaczął komentować. Bardzo dobrze usmażone mięso, delikatne i soczyste. Sos pieczarkowy go zaskoczył, bo nie był z torebki. Zaczął się mnie pytać o użyte przyprawy, udało mi się odpowiedzieć, że to polska tajemnica i nie zdradzę mu swoich kulinarnych sekretów.
Kopytka go rozczarowały, a w życiu nie jadł pora na surowo, podszedł do niego sceptycznie, a jednak podoba mu się ten smak.

Ja wciąż patrzyłam na niego wielkimi oczami i nie wiedziałam, co mu odpowiedzieć. W końcu on pocałował mnie w rękę, zaczął nakładać sobie na talerz porządną porcję i uśmiechając się rozpoczął swoją opowieść.

Otóż P. do tej pory nie miał okazji mi powiedzieć, że przez kilka lat pracował w gastronomii. Wiedziałam, że był na kilku zagranicznych kontraktach, ale że w gastronomii??? Nauczył się wtedy wiele, a jego smak został wyczulony. Wiedziałam, że za granicą nauczył się wiele o winie, ale jakoś nie przyszło mi do głowy, że AŻ TAK go tam przeszkolili.

W końcu oboje zjedliśmy kolację, chociaż ja w tym szoku już nie miałam szczególnie apetytu.  Deser na szczęście mu smakował. Spróbowałby powiedzieć inaczej! Kto by tam nie lubił ciasta czekoladowego i lodów?

W zasadzie cały wieczór byłam w szoku. Pamiętam, że w żartach powiedziałam mu, że następnym razem to on gotuje. Przyjął wyzwanie, w najbliższy weekend to on będzie gotował. A ja, mimo że lubię gotować, jakoś totalnie straciłam motywację do tego.

piątek, 20 lipca 2012

Cyganka - wierzyć czy nie?

Miałam ostatnio dość dziwną sytuację. Zacznę może od tego, że czekam na okres. Na razie spóźnia się tylko dwa dni, ale od ostatnich trzech jestem chora. Wysoka gorączka, leki brane na potęgę, teraz jeszcze antybiotyk...
Wczoraj rano poszłam do apteki po ten antybiotyk. Wracając do domu, zrobiło mi się słabo, usiadłam na ławce, żeby chwilę odpocząć. Pomyślałam, że to przez chorobę, jestem osłabiona i tyle. Poczekałam 5 minut, ochłonęłam.
Wstałam i przeszłam kilka kroków, znowu zrobiło mi się gorąco, czarne kropki przed oczami, kolejna ławka. W ciągu 20 minut "przeszłam" 50m. W końcu gdy kolejny raz szłam jak przez mgłę, do kolejnej ławki, poczułam że kolejnego kroku już nie zrobię i po prostu usiadłam na chodniku. Ludzie omijali mnie szerokim łukiem.
Podeszła wtedy do mnie jakaś osoba, podała butelkę wody i powiedziała "powinnaś uważać na siebie w takim stanie". Gdy otworzyłam oczy, stała przede mną Cyganka. Pomogła mi wstać i doprowadziła do najbliższej ławki. Tam powiedziała, że jej córka też jest w ciąży.
Jak to też? Powiedziałam jej, że nie jestem w ciąży. To tylko uśmiechnęła się do mnie i odeszła.
Zostałam na tej ławce jeszcze kilka minut. Zastanawiając się nad jej słowami. W sumie nie powiedziała wprost, że jestem w ciąży. Po prostu to zasugerowała...

I jeszcze moja mama mnie dobiła totalnie dziś. Rozmawiałam z nią przez telefon. Nic jej o okresie ani Cygance nie powiedziałam. Powiedziałam jej tylko o chorobie. Jednak na koniec rozmowy moja mama powiedziała "Powinnaś zrobić test ciążowy. Ja zawsze tak chorowałam w 3-4 tygodniu ciąży".

Na razie jeszcze poczekam, ale jeśli do poniedziałku nie dostanę, to z pewnością wybiorę się do apteki.

czwartek, 19 lipca 2012

Służba zdrowia: publiczna kontra prywatna

Dopadło mnie choróbsko. Nic przyjemnego, ale zdarza się. Trzeba przetrwać. We wtorek w pracy nagle temperatura mi skoczyła, dostałam dreszczy i każdy mówił, że wyglądam fatalnie. Wzięłam ibuprofen i poszłam do domu. Wieczorem czułam się jeszcze gorzej. Poprosiłam P. żeby zawiózł mnie do szpitala.
Na izbie przyjęć od początku zakładali, że jestem turystką i na pewno nie mogą mnie przyjąć. Mocno się zdziwili, że posiadam wszystkie wymagane dokumenty. Dostałam numerek i czekałam na swoją kolejkę ponad pół godziny. W tym czasie odesłali ponad 10 osób. Bo to jest szpital publiczny i trzeba mieć wszystkie papiery portugalskie, a nie jakieś zagraniczne ubezpieczenia.
Lekarz okazał się Rosjaninem, kompletnie nieznającym języka angielskiego. Portugalski znał średnio. Powoli częściowo po polsku, częściowo po portugalsku wyjaśniłam mu, co mi dolega. Słuchał mnie uważnie, tak mi się zdawało. W ogóle mnie nie zbadał. Ostatecznie dał mi receptę na ibuprofen!!! Mam to w domu i naprawdę nie potrzebowałam jechać 20km do szpitala, tylko po to, żeby dał mi na to receptę. Gdy zapytałam się, czy w takim stanie mogę w ogóle pracować, odpowiedział że oczywiście. Wiele osób przyjeżdża tu pracować na czarno. Gdy próbowałam mu wyjaśnić, że ja tu już kilka lat mieszkam, że pracę mam legalną i wszystkie papiery. Uśmiechnął się do mnie i powiedział, że jak wezmę ibuprofen na noc, to rano mogę iść do pracy. Wkurzył mnie totalnie. Wzięłam tą receptę i poszłam do recepcji po pieczątkę. Tu kolejny raz się zdziwiłam. Wizyta w publicznym szpitalu kosztowała mnie 15 euro. Taka kwota za wypisanie recepty na coś, co sama bym i tak wzięła. Zapłaciłam i wyszłam, mówiąc do P., że więcej tu nie wrócę.
Całą środę przespałam. O pójściu do pracy nie było mowy. Rano obudziłam się tylko, żeby coś zjeść, wziąć kolejny ibuprofen i ponownie wrócić do łóżka. Zadzwoniłam do kadr, żeby poinformować o mojej chorobie i zapadłam w sen.
Obudziłam się dopiero po 17, czułam się wciąż fatalnie. Coś mnie tknęło, żeby sprawdzić swoją polisę. Nawet nie wiecie jak bardzo się ucieszyłam, gdy wyczytałam tam, że moja polisa obejmuje również "nagłe zachorowanie". Od razu zadzwoniłam na infolinię, a bardzo miły pan przyjął moje zgłoszenie. Po 15 minutach oddzwonił mówiąc gdzie i o której godzinie mam się zgłosić. Jak się okazało, mój ubezpieczyciel ma umowę z pobliską prywatną kliniką, do której mam piechotą 5 minut. Miły pan poinformował mnie, że w ramach mojej polisy zostanę obsłużona całkowicie bezgotówkowo, a oni już między sobą dopełnią wszelkich formalności.Pytał też, że potrzebuję transportu do kliniki, bo w ramach polisy może mi zostać opłacona taksówka. Nie było takiej potrzeby, ale świadomość posiadania takiej opcji daje człowiekowi poczucie komfortu.
Dziś rano kompletnie straciłam głos. Udałam się we wskazane miejsce o określonej porze. Zgłosiłam się w recepcji. Młoda dziewczyna uśmiechając się do mnie zaprowadziła mnie do salonu, bo poczekalnią ciężko to było nazwać. Woda i herbatki ziołowe do wyboru, cukierki z witaminami dla dzieci. Wygodne fotele, ciepło ale nie duszno. Na stojaku gazety w kilku językach. Przyszła do mnie pani doktor - Niemka. Zaprosiła do gabinetu. Dokładnie zbadała.  W efekcie dostałam receptę na antybiotyk i zwolnienie lekarskie do końca tygodnia.
Nigdy nie lubiłam publicznej służby zdrowia. To jak zostałam potraktowana w publicznym szpitalu i w prywatnej klinice pokazało mi, że warto zainwestować w prywatne ubezpieczenie by być leczonym w godnych, komfortowych warunkach przez kompetentnych lekarzy.
Jeśli ktoś żyje w obłudzie, że skoro płaci się podatki, to państwo powinno zapewniać opiekę, gratuluję ślepej wiary. Ja jednak wolę, żeby o moje zdrowie zadbała fachowa opieka medyczna.

niedziela, 15 lipca 2012

Bo zupa była za słona...

Cały dzień chodzę zestresowana i jednocześnie podekscytowana. Wieczorem przyjdzie do mnie P. Spotykamy się od ponad 2 miesięcy, ale dopiero teraz po raz pierwszy zaprosiłam go do siebie.
Moja przestrzeń, jak sama nazwa mówi, jest moją przestrzenią i raczej nie wpuszczam tu nikogo. Relacja z P. rozwinęła już się do tego stopnia, że kolacje w restauracjach już nam się przejadły. Odbiło się to też po kieszeni obojga z nas, bo za mnie facet może zapłacić - od czasu do czasu. Więc nie raz, nie dwa zdarzało się, że to ja płaciłam rachunek.
Niedziela mija mi w kuchni. Nawet nie wiecie jak ciężko jest wymyślić fajną kolację. Na dodatek musi to być coś polskiego, ale nie żadne gołąbki czy pierogi, bo w takie rzeczy to ja się nie bawię. Nie mam do tego cierpliwości. Musi to być coś w miarę prostego, ale efektywnego. Coś co nie spowoduje niestrawności, a z moimi zdolnościami kulinarnymi to różnie bywa... czasem coś przesolę, czasem coś spieprzę... jednak do tej pory mam na koncie zero zatruć, zero ofiar śmiertelnych, a przynajmniej żadnych informacji na ten temat nie posiadam.
Wracając do kolacji. Długo zastanawiałam się, co by tu zrobić. Jego gusta znam już trochę z tych wszystkich wyjść do restauracji. Wiem co uwielbia, a czego nie znosi. To niby zawęża pole poszukiwań kolacji idealnej, ale jednocześnie utrudnia zadanie.
Ostatecznie w dzisiejszym menu znalazły się:

Pikantna pomidorowa zupa krem z grzankami z zapieczonym serem

Pierś z kurczaka w sosie pieczarkowym z kopytkami i surówką z pora i marchewki

Gorące ciasto czekoladowe z lodami

Jak przeżyję dzisiejszy wieczór, to mogę podzielić się przepisami, ale teraz uciekam się szykować. Trzeba się ogarnąć i z kucharki przeobrazić się w damę.

sobota, 14 lipca 2012

Przeprowadzka

Przeniosłam się, bo szlag mnie trafił na onecie. Już wytrzymać nie mogłam. Założyłam bloga tutaj i od razu bardziej mi się podoba :) Łatwa konfiguracja szablonu, zrozumiałe opcje i dodatki, a przede wszystkim - nie wyskakują żadne błędy.

Onet mnie mocno rozczarował. Tamten blog na pewno pozostanie, nie zamierzam go usuwać. To co tam napisałam, jest częścią mojej historii.

Jeśli ktoś trafił tu po raz pierwszy, a chciałby poczytać, co do tej pory pisałam, odsyłam na http://krzyki-w-ciemnosci.blog.onet.pl o ile onet sam nie zacznie kasować blogów...

Natomiast stałych czytelników witam pod tym nowym, niewiele różniącym się, adresie.